Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Wrocław
Pionierzy bez laurki

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
Najnowsza książka Jacka Inglota opisywać będzie Wrocław w roku 1945. To wtedy w mieście grasowali szabrownicy...

To wtedy w mieście grasowali szabrownicy, a Polacy wypędzali Niemców.

O tym wstydliwym kawałku historii niechętnie wspominają nawet pionierzy w swoich biografiach. Jacek Inglot - pisarz, krytyk i recenzent, urodził się w Siedlcu Trzebnickim. Jako czterolatek zamieszkał z rodzicami w Pawłowicach, wtedy jeszcze małej wsi pod Wrocławiem. Jak mówi, od 1970 roku to... Wrocław zamieszkał w nim, bo Pawłowice na prośbę mieszkańców, którzy potrzebowali dojazdu do ówczesnej fabryki Polaru, włączono w granicę miasta.

- Główną pętlę drogową wylano asfaltem i dojeżdżał do niej autobus 102. Byliśmy bardzo dumni, bo jako jedyni mieliśmy taki autobus. Nazywaliśmy go "Rudy" od "Czterech pancernych", których emitowała telewizja w tamtych latach. I tak zostaliśmy mieszczuchami – my, wieśniaki z Pawłowic – śmieje się pisarz.

W latach 90-tych uczył polskiego w I LO przy ul. Poniatowskiego, gdzie wcześniej sam był uczniem. To fenomen tej szkoły – bardzo wielu uczniów wraca do niej już po studiach w nowej roli – nauczycieli.

Szkoła - zdradliwe akwarium

W "jedynce" pracował dziesięć lat i jak podkreśla, wystarczy. – Spłaciłem dług Polsce Ludowej krwawicą nauczycielską. Z zazdrością mogę tylko patrzeć na jakiegoś medykusa, który wyrywa studia warte kilkaset tysięcy, po czym bryka radośnie do Szwecji czy do Anglii, mając gdzieś oszukane społeczeństwo. Ja się czuję pod tym względem tak uczciwy, że aż patrzeć w lustrze na siebie nie mogę.

Z czego żyje Jacek Inglot? Sprywatyzował się i wykonuje usługi redakcyjne i edukacyjne. Jak mówi, reżim etatowy mu nie pasuje, woli pracować zadaniowo. O nauczycielstwie powiada, że nie jest ani wdzięczne, ani popłatne. – Więc gdy się zdarzyła okazja, aby odejść – zrobiłem to, wprawiając zresztą w osłupienie dyrekcję szkoły. Poza mną tylko kilka osób dobrowolnie się stamtąd zwolniło. Szkoła to takie zdradliwe akwarium, gdzie się pozostaje cały czas na nędznej diecie, ale z gwarancjami bezpieczeństwa. A socjalizm rozleniwia.

Od Wojaczka do Lema

Dlaczego zaczął pisać? – Zawsze lubiłem czytać, zresztą kult książki wyniosłem z domu. Zaszczepiła mi go mama, inteligentka z awansu, pochodząca z rodziny chłopskiej z Kielecczyzny. "Potop" przeczytałem z latarką pod kołdrą w piątej klasie podstawówki. W każdym zajadłym czytelniku po pewnym czasie powstaje taka masa krytyczna, z której rodzi się chęć, by nie tylko czytać, ale i samemu tworzyć. Już w liceum zacząłem pisać, a na pierwszym roku studiów dopadła mnie poezja. Wtedy wszyscy studenci płci męskiej wzorowali się na Wojaczku. Nie byłem gorszy, bo cały tomik takich „wojaczkowych” wierszy spłodziłem. Trzy lata temu zajrzałem do tego zeszytu i przekonałem się, że to jednak proza jest moim powołaniem – śmieje się Inglot.

O pisaniu fantastyki pomyślał pod wpływem lektury dzieł Stanisława Lema. Zresztą, zawsze interesowało go to, co jest za linią horyzontu. – Podobną ciekawość odczuwał Aleksander Macedoński, który podbił pół świata. Ja, nie mając takich możliwości i 40 tysięcy żołnierzy, musiałem po prostu uruchomić wyobraźnię – mówi.

Goła baba w stan wojenny

Wielką rolę w jego pisaniu odegrało pojawienie się miesięcznika "Fantastyka" w ciemną noc stanu wojennego, bo pierwszy numer ukazał się wiosną 1982 roku. W kioskach można było wtedy kupić osiem gazet, w tym sześć partyjnych. Nagle pojawiło się czasopismo, gdzie nie było ani słowa o komunizmie, a – w dodatku – na kolorowej okładce widniała półgoła kobieta z mieczem. 150-tysięczny nakład rozszedł się w ciągu sześciu godzin. – W południe nie było już ani jednego egzemplarza. Część osób pewnie kupiła gazetę przez dezorientację, kierując się okładką – nie kryje uśmiechu pisarz. Zarówno pierwszy jak i drugi numer "Fantastyki" przeczytał od deski do deski, łącznie ze stopką redakcyjną i drukarską. Efektem tej lektury stało się po kilku latach opowiadanie "Dira necessitas", którym Jacek Inglot debiutował w konkurencyjnym "Feniksie". Wcześniej jednak niemal wszystkie jego teksty odrzucał Maciej Parowski, redaktor działu polskiego "Fantastyki". – W którymś momencie zebrał się tak pokaźny stos tych kawałków, że pomyślałem o wydaniu ich własnym sumptem pt. "Odrzucone przez Parowskiego". Dopiero po latach zobaczyłem, że w 80 procentach Parowski miał rację. Bo nie każdy jest Sapkowskim (którego debiutem był słynny "Wiedźmin") – krytycznie przyznaje autor.

Krytyka za handel żywym towarem

Napisał cztery powieści – trzy fantastyczne: "Inquisitor", "Quietus" (obie nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla) oraz wspólnie z Andrzejem Drzewińskim zbiór opowiadań "Bohaterowie do wynajęcia", a także ostro skrytykowaną powieść obyczajową "Porwanie sabinek", która opisuje zjawisko handlu żywym towarem. Pomysł na tę ostatnią powstał pod wpływem reportaży publikowanych w "Gazecie Wyborczej". Jak mówi autor książki utrzymanej w konwencji powieści - drogi, interesowała go sytuacja człowieka uwikłanego w tak haniebny proceder. Bohaterem jest były student działający w konspiracji, potem w "Solidarności", który z tak wysokiego piedestału spada w prawdziwe błoto. – Nie pisuje się już powieści społecznych. Obecnie Żeromski przynosząc do wydawnictwa "Przedwiośnie" czy „Ludzi bezdomnych” zostałby zrzucony ze schodów. Na topie są romansidła, sensacja albo pseudoartystyczny bełkot – uważa pisarz.

Już nie Breslau, jeszcze nie Wrocław

– Teraz postanowiłem, podobnie jak kolega Grabkowski, zostać pisarzem wrocławskim (o Wacławie Grabkowskim, pisarzu z "trójkąta bermudzkiego" pisalismy 4 lipca - przyp. red.). To będzie książka o stolicy Dolnego Śląska, dziejąca się w 1945 roku, a dokładniej w okresie tuż po zajęciu miasta. Z punktu widzenia literata to był fascynujący czas, choć zarazem bardzo trudny. Mieliśmy tu takie dziwne "coś". Coś, co nie było już Breslau, a jeszcze nie było Wrocławiem. Miasto, w którym wciąż mieszkało 200 tysięcy Niemców, a już niespiesznie napływali Polacy. Władze teoretycznie były polskie, choć z drugiej strony rządzili niemieccy burmistrzowie i organizacje antyfaszystowskie. Z trzeciej strony byli Rosjanie ze swoimi komendanturami, poza tym błąkało się tu mnóstwo ludzi zwiezionych z całej Europy. To było miasto obrócone w kupę gruzu, gdzie kłębił się dziki tłum, a do tego szabrownicy rozkradający co tylko się dało. Było gorzej niż na Dzikim Zachodzie – opisuje Jacek Inglot.

Powieść na pewno nie przejdzie bez echa. My przypuszczamy, że wywoła falę emocji i oburzenia, szczególnie ze strony przedwojennych pionierów i tzw. „prawdziwych Polaków”.

Bo o tym, że Wrocław został miastem rozgrabionym przez tych kilka pierwszych miesięcy po zdobyciu, mało się mówi. Piszą o tym pionierzy w swoich wspomnieniach, ale jakby mimochodem, za długo się nad tym nie rozwodzą. A tak naprawdę to szły stąd całe pociągi z towarem, bo wywozili i Rosjanie, i Polacy. – Prócz tego doszła jeszcze walka czerwonych z resztą narodu. Pomyślałem sobie, że jest to taki misz-masz, taki kocioł, że warto o tym powieść napisać – mówi Jacek Inglot.

Miasto bezprawia

Pierwsi Polacy kontra ostatni Niemcy w gruzach dymiącego Wrocławia – w mieście, gdzie panuje bezprawie i osobliwy bezczas. Niemcy aż do czasu konferencji poczdamskiej mieli jeszcze nadzieję, że sytuacja się odwróci i będą mogli tu zostać. Polacy natomiast traktowali Wrocław jak rezerwuar towaru albo jako coś tymczasowego. Mimo że niemal całe miasto było w gruzach, istniały też dzielnice prawie nietknięte, jak Karłowice czy Biskupin, gdzie można było spokojnie zamieszkać. Bo ludzi, którzy naprawdę wiązali z Wrocławiem nadzieje, była zaledwie garstka. To głównie ci, którzy przyjechali ze Wschodu, bo wyrzuceni ze Lwowa szukali jakiegoś miejsca do życia. A większość jeszcze na początku lat 50-tych nie rozpakowała walizek, czując, że coś jest tu nie tak.

Również wysiedlanie Niemców jest sprawą wstydliwą, co nie znaczy, że trzeba ją zapomnieć i o niej nie mówić. Zapiski na ten temat są bardzo skąpe. Ale już przecież Borowski w swoich opowiadaniach oświęcimskich opisywał, z jaką łatwością ofiara może stać się katem. Wielu Polaków ze zdumiewająca łatwością wcieliła się wtedy właśnie w tę rolę – kata. Na szczęście, nie doszło do ogromu zbrodni porównywalnych ze skalą mordów niemieckich. Wrzucenie w cały ten szalony i okrutny czas bohatera, który musi się określić, jest dla pisarza bardzo interesującym przedsięwzięciem.

Jacek Inglot chodzi i fotografuje miasto, zastanawiając się, które budynki były wybudowane po wojnie, a które są poniemieckie. Usiłuje prócz architektury odtworzyć też historie i nastroje ludzi, którzy tutaj żyli na początku. - Działalność szabrownika nie jest mitem chwalebnym. On to miasto dodatkowo dobijał, po tym, co zrobili Wrocławiowi Niemcy do spółki z Rosjanami. Chcę to opisać, ale pewnie to się nie wszystkim spodoba - domyśla się autor. – Ale ja nie piszę grzecznych powieści i nie napiszę kolejnej laurki dla pionierów – mówi twardo.


Magda Wieteska



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl
Dzisiaj
Wtorek 16 kwietnia 2024
Imieniny
Bernarda, Biruty, Erwina

tel. 660 725 808
tel. 512 745 851
reklama@otomedia.pl